piątek, 20 grudnia 2013

Pra. O rodzinie Iwaszkiewiczów.

Źródło


Zanim sięgnęłam po książkę, przeczytałam na jej temat wiele recenzji. Najczęściej pozytywnych i pełnych zachwytu nad ujęciem tematu przez Ludwikę Włodek. Z tym większymi oczekiwaniami rozpoczynałam jej lekturę. I teraz, z tym większym trudem przychodzi mi rozliczenie się z tych kilkuset stron. Trudno mi przechodzi przez usta słowo przeczytałam, jakże odpowiedniejsze jest tutaj przebrnęłam. Wraz z ostatnią stroną odetchnęłam z ulgą, że to już koniec. Nie chcę jednak powiedzieć, że czytanie Pra... było znowu taką straszną katuszą. Po prostu, po jej przeczytaniu, przebrnięciu tych kilkuset stron, czuję niedosyt.




Człowiek uczy się przez całe życie. Mimo to, aż wstyd się przyznać, do czasu sięgnięcia po Pra..., Iwaszkiewicza i jego małżonkę kojarzyłam głównie z pewnego portretu...
Tak, oczywiście chodzi o portret Anny i Jarosława Iwaszkiewiczów autorstwa Witkacego. Być może niektórzy z Was jeszcze pamiętają, gdy kilka lat temu został znaleziony w jednej z łódzkich piwnicy a jeszcze wcześniej skradziony ze Stawiska. Witkacy namalował świeżo poślubionych małżonków w czasie ich pobytu w Zakopanem w 1922. Sama jestem ciekawa ich reakcji na ten portret. Iwaszkiewicz ujęty ekspresyjnie kontrastuje z realistycznie i „gładko” przedstawioną małżonką. Taka polska Piękna i Bestia.

Źródło
Niewątpliwie lektura ta stała się impulsem do zadania sobie pytania: Kim tak naprawdę był Iwaszkiewicz? Przecież nie tylko bohaterem dzieła Witkacego. Jarosław Iwaszkiewicz, czyli tak naprawdę jedna z największych osobistości polskiej literatury jawi mi się jak za mgłą. Teraz, jako pisarz, ale także i człowiek, jest dla mnie fascynujący. Jestem pewna, że w najbliższym czasie sięgnę do jego twórczości i przestanę go kojarzyć jedynie z tym niezwykłym portretem.

Ta opowieść była dla mnie zachwycającą przygodą, ale nie jako opowieść o konkretnych ludziach a raczej opowieść o pewnej rodzinie. Bliżej nieokreślonej, ale sympatycznej i czasem dziwacznej. Wynikało to być może z mojego braku skupienia przy czytaniu, jednak historia opowiedziana przez Ludwikę Włodek nijak nie stanowiła dla mnie ciągłej historii jednej rodziny. Za nic w świecie nie wiedziałam, kto był Stanisławem a kto kim innym. Zapamiętałam samego Jarosława, jego żonę i córki. Jeszcze byli jego nieco ekscentryczni teściowie...

Na swój sposób podoba mi się również klimat czasów Iwaszkiewicza. Stowarzyszenie Skamander, którego był współtwórcą, środowisko, które przewija się przez Stawisko, żona – pisarka i tłumaczka, współpraca z prof. Lorentzem przy ratowaniu zabytków. A z drugiej strony jest Iwaszkiewicz i jego specyficzny stosunek do władzy i Międzynarodowa Leninowska Nagroda Pokoju z 1980 roku. Po przeczytaniu tej książki chyba nadal nie do końca rozumiem, jakim był człowiekiem.

Ludwika Włodek stworzyła coś, co nie jest ani pamiętnikiem ani biografią. Nie potrafię przyporządkować też żadnego innego gatunku literackiego. Książka jest połączeniem tego wszystkiego i to zapewne miało stanowić o jej niezwykłości. Znajdziemy tutaj wiele interesujących anegdotek o Iwaszkiewiczu, jego najbliższych, ale również dalszych krewnych, o Stawisku, środowisku artystycznym, w którym się obracał. To wszystko jest bardzo ciekawe, jednak często miałam wrażenie, że autorka nagle przerywa te historie, nie kończy ich, a może nie wykańcza ich tak misternie, jakbym tego oczekiwała? Chyba tutaj kryje się moje największe rozczarowanie tą książką.

Chociaż nie powinniśmy oceniać książki po okładce, to aż nie sposób nie zwrócić uwagi na wydanie Pra.... . Bierzemy do ręki naprawdę dobrze opracowaną edytorsko pozycję. Wszystko, od okładki po fonty, jest dopracowane do najdrobniejszego szczegółu. I jeszcze te zdjęcia, które dodają klimatu. Po raz kolejny przekonałam się, że czytanie dobrze wydanej książki zdecydowanie podnosi jakość czytania. Zresztą, pod tym względem, bardzo sobie cenię Wydawnictwo Literackie.

Książkę przeczytałam dzięki Robertowi stąd i jego akcji podaj książkę dalej. Was również zapraszam serdecznie do zabawy.
Zapraszam do udziału w akcji

czwartek, 12 grudnia 2013

Dzień dobry

Dzisiaj jest dobry dzień.
Dobra Dusza podarowała mi (no dobra, pożyczyła, ale bezterminowo) kilka numerów Przeglądu artystycznego z lat 60-tych. Szaleństwo, aż nie wiem, co czytać najpierw. Będę Was tutaj zamęczać moimi odkryciami. 
 
Poza tym, moja praca licencjacka zaczyna nabierać charakteru, co mnie bardzo cieszy. Dobrze, że temat podajemy dopiero gdzieś pod koniec. Czuję się trochę, jak przed maturą. Znów gdzieś pobrzmiewa te egzystencjalne pytanie: I co dalej?

Czytam prawdziwe masterpiece. Nie przeszkadzać.

Źródło

niedziela, 8 grudnia 2013

Nie mam ostatnio serca do tego miejsca. Słowa już nie wypływają jak dawniej. Raczej tkwią gdzieś głęboko ukryte i nie mają ochoty się ze mnie wydostać. Jestem teraz milcząca. Nie mam nic do powiedzenia. Robię różne rzeczy, żeby temu przeciwdziałać a przynajmniej spowolnić ten dziwny proces. Przechadzam się pomiędzy obrazami w galeriach, czytam więcej, wychodzę często na spacery do parku (szczególnie, gdy mnie coś zezłości, idę pod ZOO i z powrotem; jak dochodzę do domu jestem tak zmęczona i zmarznięta, że już nawet nie pamiętam co się stało), spotykam się z przyjaciółmi i bliskimi, robię dekoracje świąteczne. Może świąteczny klimat obudzi we mnie to coś? Nawet na biurku postawiłam sobie choinkę, którą wcześniej sama zrobiłam.
Już kilka razy zamierzałam Wam napisać, że chyba się spotkamy tutaj dopiero po Nowym Roku. Jak gdyby Nowy Rok miał coś zmienić. A jednak spróbuję jeszcze raz, teraz.
Jestem zdania, że istnieją pewne cechy, które możemy w sobie wyćwiczyć, np. kreatywność, pracowitość, sumienność, pozytywne myślenie, pewność siebie i wiele innych.
Stało się coś, co kawałek po kawałku pozbawiło mnie na pewien czas tych elementów mojej osobowości. Coraz bardziej odczuwam ich brak w swoim codziennym życiu. I chociaż, jak już wspomniałam, zaczynam od drobnostek, jestem niecierpliwa i szybko się zniechęcam. Jednak próbuje. Gdy trzeba, każdego dnia od nowa. Najbardziej efekty są widoczne w mojej organizacji czasu. W ciągu dnia potrafię zrobić naprawdę dużo. Co do mnie niepodobne, wybieram jednak czynności niewymagające kreowania.


Na dzisiaj mam pewien plan, trochę zamierzam się zmusić do działania. Liczę, że z każdym kolejnym razem pójdzie mi już łatwiej i przyjemniej. A Was Kochani, zostawiam z jedną z moich ulubionych pasteli Wyspiańskiego. Zimowo. Trochę sentymentalnie, bo z mojego pokoju w Krakowie miałam widok właśnie na Kopiec Kościuszki.

Stanisław Wyspiański,
Widok z okna pracowni na Kopiec Kościuszki, 1904 (źródło)
  

czwartek, 21 listopada 2013

Trochę we mnie Idealistki. Cały czas wierzę, że potrafię swoją pogodą ducha zmienić czyjeś życie. Że wystarczy moje zainteresowanie, zaangażowanie, uśmiech, aby druga osoba doświadczyła niezwykłości tego, co nas otacza i wydaje się takie zwykłe i codzienne. Nadal wydaje mi się, że każdy zasługuje na drugą szansę, a nawet na trzecią. Albo przynajmniej na odrobinę mojego czasu, mojej uwagi, jeśli tego potrzebuje. I ciągle wierzę, że kiedy nastąpi taki moment, że ja będę tego potrzebować, to do mnie wróci. Czasami nie wróci. O tym już też wiem.
Kiedy, mimo zmęczenia, siedzę do rana ze słuchawką przy uchu pocieszając Przyjaciółkę, wydaje mi się, że w odpowiednim momencie, ja również będę miała Kogoś, komu będę mogła się wyżalić. W tym odpowiednim momencie, okazuje się, że to nie jest dobry moment na moje problemy. Trudno, zdarza się.

Nie podoba mi się tu. W tym ludzkim świecie. Zupełnie tu nie pasuję. To nie moja rzeczywistość.
Ale ile mogę uciekać w świat sztuki? Owszem, jest fascynujący. Tyle tylko, że tkwię w nim sama.


Dzisiaj już tylko Śmierć Marata. Jacques-Louis David.


Dobranoc.


(a jak jutro wyjdzie słońce, przestanę się nad sobą użalać. szukam siebie na nowo i nie mogę znaleźć. ciągle to nie jest to, czego bym chciała od siebie. wiem, że mogę więcej i lepiej. wiem, że mój perfekcjonizm wykańcza. mnie również.)

niedziela, 17 listopada 2013

Oficjalnie otwieram sezon na długie jesienne wieczory. To kolejny wieczór, który spędzam w domu, pod kocem z kubkiem dobrej herbaty i lekką muzyką w tle. No i oczywiście do tego dobra książka. Ostatnio sporo czytam. Zawsze chodzę przygotowana na zajęcia. Rozpoczęłam również sezon na dekoracje świąteczne. Część już wykończona pojechała wczoraj w świat. Można powiedzieć, że się ogarniam. Jestem przykładną córką, siostrą, koleżanką i dziewczyną. Wszystko idzie jak w szwajcarskim zegarku. Sama siebie nie poznaję.








Tak więc, sami widzicie, kleję, lakieruję, kleję, lakieruję. W ilościach masowych.

piątek, 8 listopada 2013

Wróciłam. Bardzo zmęczona, ale również bardzo zadowolona. Zaczynam lubić naszą stolicę. Udało mi się zobaczyć kilka interesujących wystaw i miejsc. Niektóre mnie zachwyciły, inne wzbudziły we mnie bardziej negatywne odczucia. W telegraficznym skrócie wyglądało to tak:







Koniec października i początek listopada to dobry czas dla miłośników sztuki. W Krakowie też się dzieje. Ale to póki co na etapie planowania.

sobota, 26 października 2013

Październik miał być zdecydowanie bardziej obfitym w owoce miesiącem. Miałam plany i pomysły. Mam je zresztą nadal. Tylko miesiąc mi już prawie minął a ja niewiele zdołałam wprowadzić w życie. Z powodów bardzo różnych, od długiej i wyczerpującej choroby zaczynając a na sprawach osobistych kończąc. Teraz już, nieco pozbierana, próbuję na nowo. Cieszę się, że mimo wszystko październik jest taki piękny i wyrozumiały.

Zaczynam pomału dojrzewać do pewnych decyzji. Ciągle się jeszcze waham. Ciągle mam jeszcze pewne obawy. Wątpliwości, czy sobie poradzę. Ale przede wszystkim, coraz bardziej mnie kusi, coraz więcej widzę możliwości a także coraz bardziej odczuwam presję mijającego czasu. Jeśli nie teraz to kiedy?

Dzisiaj w poszukiwaniu inspiracji wybrałam się na art of. Chociaż, w moim odczuciu, jest to bardzo komercyjna inicjatywa, to spotkałam cały szereg niezwykłych osób, głównie artystów, ale także architektów. Rozmowy z nimi, bardzo zresztą ciekawe, utwierdzają mnie tylko w mojej decyzji. Tematów, barwnych postaci, ciekawych życiorysów jest bardzo wiele. Marzy mi się, aby wzbudzić w ludziach przynajmniej odrobinę wrażliwości i trochę ukierunkować swoje zainteresowania. Rozwinąć nieco swój potencjał, o ile gdzieś tam w ogóle we mnie drzemie. Działać, działać i jeszcze raz działać. Bez działania oszaleję, to wiadomo. Jednak chciałabym działać bardziej świadomie i niekoniecznie dla siebie samej w czeluściach sieci.


niedziela, 13 października 2013

Zapraszam na spacer

Chodźmy. 
Oprowadzę Cię po moim świecie. Teraz jest tu wyjątkowo. Spokojnie i cicho. Ciepło i przytulnie. 
Podnieś głowę do góry. Widzisz to co ja? Te nasycone barwy, tak intensywne, że zawstydzają swoim pięknem. Gdybyśmy tak tylko mogli zatrzymać je na dłużej... Żółć łączy się z czerwienią a gdzieniegdzie pomarańcz przechodzi w brąz. Wspaniale to współgra z błękitem nieba, prawda? 
Przyjemnie jest spacerować brodząc w suchych liściach. Słyszysz, jak szeleszczą pod naszymi stopami?
Nazbieramy liści. Zrobię dla Ciebie ogromny bukiet z liściowych róż. Ususzysz go po powrocie do domu. Będziesz miał pamiątkę po naszym jesiennym spacerze.

Opowiem Ci o naszych śląskich familokach, szybie zamienionym w galerię, secesyjnych kamienicach i miastach - ogrodach. Pokaże Ci wyjątkowe artdekowskie wnętrza o zygzakowatych formach i łamanych detalach. 

Nie, nie musisz trzymać mnie za rękę. Po prostu bądź i posłuchaj. Albo pomilczmy razem wsłuchując się w szelest ostatnich liści.


Chociaż czuję, że mam już tyle, że aż wstyd chcieć więcej, ciągle brakuje mi kogoś komu mogłabym pokazać, jak jest pięknie wokół nas.

Józef Chełmoński, Babie lato, 1875, Muzeum Narodowe w Warszawie,
źródło

sobota, 5 października 2013

Gdyby Internet miał się skończyć...

Bardzo intensywnie próbuję wyobrazić sobie skończoność Internetu. Jest to dla mnie
niezwykle trudne. Po chwili analizy pytania, postanawiam sobie, że koniec Internetu stanowić
będzie dla mnie moment, w którym wszystkie zdobycze Internetu zostają już wynalezione i
wykorzystane. Koniec. Rozdział pod tytułem rozwój Internetu zostaje zamknięty. Pojawia się
następne pytanie: Co mamy? Co udało nam się osiągnąć do tego momentu? Czasem nasuwa się
odpowiedź, że w dobie Internetu mamy już wszystko. Możemy się kontaktować tu i teraz ze
znajomymi i ludźmi całkiem obcymi, z drugiego krańca świata. Co więcej, wydaje nam się, że
możemy wiedzieć wszystko, już teraz w tym momencie. Wystarczy nam dostęp do sieci, aby być
odkrywcami, geniuszami, znawcami sztuki, literatami. Zresztą, słynne powiedzenie, że to, czego nie
ma w sieci, po prostu nie istnieje, mówi samo za siebie. Dzisiaj, nabiera ono szczególnego
znaczenia i coraz częściej brzmi, jeśli nie ma cię w sieci, znaczy, że nie istniejesz. Wydaje się, że
jesteśmy tak zapatrzeni w Internet, że jesteśmy pewni, że w tej dziedzinie osiągnęliśmy już
wszystko. A jednak, kiedy próbuję wskazać stronę internetową, która mogłaby stanowić tą ostatnią,
ten szczyt osiągnięć, po którym nie ma już nic, widzę setki beznadziejnych stron internetowych,
tworzonych bez jakieś konkretnej koncepcji i byle po to, by zaistnieć w sieci. Dodatkowo, gdzieś
tam we mnie tkwi głębokie przekonanie, że Internet służy głównie marketingowi i jedynie osoby
związane z tą branżą potrafią dobrze wykorzystać zasoby i możliwości sieci.

Za punkt honoru obrałam sobie, aby wybrać stronę, z której korzystam na co dzień, którą
dobrze znam. Nie chciałam szukać na siłę najlepszej strony www na świecie, bo jak przecież
sprawdzę wiarygodność informacji?

Pewnie, jak każdemu, przed którym postawiono pytanie o szczyt osiągnięć Internetu, przez
myśl przeszło, że takim wyjątkowym momentem w dziejach rozwoju Internetu stało się pojawienie
Facebook'a. Strona ta dała zupełnie nowe możliwości, wręcz stworzyła nowy typ rzeczywistości.
Mimo szczerego podziwu dla pomysłowości i zdolności, technicznych a także marketingowych,
twórców tej strony, nie chciałabym, aby stała się ona szczytem rozwojowym internetu.

Kryteria. Obranie kryteriów, przed dokonaniem wyboru, jest niezwykle istotne, a
przynajmniej pomocne. Na jednym tchu można wyznaczyć cechy dobrej strony www. Dobrej? Tak,
właśnie, po prostu, dobrej. Po głębszym zastanowieniu się i przeanalizowaniu pewnej ilości stron
internetowych, jestem pewna, że gdy projektanci zaczną tworzyć strony dobre przy jednoczesnym
wykorzystaniu możliwości internetowych, będzie można odetchnąć z ulgą i uznać Internet za
skończony. Od początków istnienia ludzkości wiadomo, że co za dużo, to niezdrowo. Wiem, że
informatycy, ci niesamowicie zdolni ludzie, potrafią sprawić, że strony www po otwarciu będą do
nas śpiewać i mówić a jednak nie wymagam od nich tego. Dla mnie, ważniejsza jest
komunikatywność, klarowność, intuicyjność i szeroki dostęp do wiedzy.

Moją ulubioną stroną, właśnie pod tymi względami jest strona Muzeum Narodowego w
Krakowie (http://www.muzeum.krakow.pl/). Jest tu wszystko, czego mi potrzeba i co oferuje
technika bez nadmiernej przesady. Mogę zwiedzić muzeum wirtualnie, jest galeria, gdzie jest
możliwość zobaczenia wszystkich, albo prawie wszystkich dzieł prezentowanych na wystawach,
można zakupić bilet, zrobić zakupy w sklepiku internetowym, uzyskać mnóstwo informacji nie
tylko na temat wystaw, ale szeroko pojętej sztuki. MNK jako instytucja potrafiąca korzystać z
dobrodziejstw techniki ma swój profil na youtube.pl, gdzie na bieżąco umieszcza ciekawe filmy o
sztuce i samym muzeum. Stronę można także skonfigurować z portalem społecznościowym i
śledzić na bieżąco wydarzenia.

Jedynym moim zarzutem względem strony MNK jest jej design, ale tutaj niedoścignionym
wzorcem jest dla mnie www.design-silesia.pl. Także fantastyczna strona internetowa, może nie tak bardzo
bogata, ale równie interesująca.

Gdyby wszystkie strony www, były na takim poziomie, myślę, że koniec Internetu mógłby
spokojnie nastąpić. Jednak patrząc na obecny stan sieci, szczególnie w Polsce, moim życzeniem
jest, aby nadal spokojnie się rozwijał.

 *Tekst powstał już jakiś czas temu na potrzeby "konkursu" w pewnej szanownej instytucji, stąd jego dosyć oficjalna forma.


czwartek, 3 października 2013

Sztuka cenniejsza niż złoto

Jedna Pani Profesor zapewniała mnie ostatnio, że kiedy historyk sztuki zagłębia jakiś temat koniecznie zagląda do Sztuki cenniejszej niż złoto, aby dowiedzieć się, co na dany temat ma do powiedzenia wielki autorytet wśród tego fachu, profesor Jan Białostocki.

Sztukę cenniejszą niż złoto zaczynałam już czytać przynajmniej kilka razy. Pierwszy raz, jeszcze w liceum, przygotowując się do matury z historii sztuki. Wtedy próbowałam ją czytać jak powieść, do poduszki. Szło mi całkiem nieźle. Zakładka mówi, a zakładka nie kłamie, że doszłam aż do rozdziału VII, czyli skończyłam średniowiecze i już prawie zaczynałam renesans. Potem, już na studiach, zaglądam do konkretnych rozdziałów a nawet niewielkich fragmentów przy okazji przygotowywania różnych uczelnianych projektów.

Teraz, zaintrygowana opinią Pani Profesor, przyjęłam zupełnie odmienną taktykę. Czytam rozdziałami, zupełnie nie po kolei. Ktoś może powiedzieć, że nie po kolei to mam w głowie. Taki ktoś może być nawet bardzo blisko prawdy, a jednak tak mnie jest wygodniej. Dzisiaj interesuje mnie iluzjonistyczne malarstwo baroku. Więc czytam rozdział temu poświęcony. Przy okazji coś zanotuję. Wychwycę jakąś ciekawostkę. A nawet zrobię notatkę. Uwaga, bazgrzę bezlitośnie po swoich książkach. Niezależnie od ceny, jaka widnieje z tyłu na okładce.

Bardziej gorszące dla kogoś może być to, co napiszę teraz. Otóż być może profesor Białostocki Ameryki nie odkrywa. Tzn. może ją odkrywał kilkadziesiąt lat temu, kiedy Sztukę... publikował. A Pani profesor też wiekowa... W każdym razie jest to miła odskocznia od bardziej szczegółowych analiz, z którymi mam do czynienia na co dzień. Ot tak, taki przyjemny przerywnik. Całkiem bogaty w różne perełki.

Samą mnie zastanawia, czy kiedyś przeczytam Sztukę... w całości? Jeśli tak, to będzie to wielki dzień dla mojego samorozwoju. Na pewno Was o tym poinformuję.

Wiadomo, z moją konsekwentnością jest różnie. Gdy tylko coś postanowię, gdy tylko stworzę plan działania, to niemal mogę być pewna, że przynajmniej połowy z tych rzeczy nie zrobię. Może zbyt ambitnie podchodzę do układania takiego planu? A może po prostu należy wyćwiczyć swoją konsekwentność? Chociaż, jeśli chodzi o niektóre rzeczy, potrafię być zaskakująco konsekwentna. Jakieś pomysły na większą skuteczność w realizacji planów? Może system nagród? Ale bez kar, kary mnie nie mobilizują.

Na październik mam zaplanowane coś specjalnego. Ciekawe, jak tym razem mi pójdzie?


A miałam napisać o czymś zupełnie innym...

niedziela, 29 września 2013

Nie wiem, czy każdy czas  jest dobry na zmiany. Również nie wiem, czy zawsze wychodzą mi owe zmiany na dobre. Wiem jednak, że czasem ich bardzo potrzebuję i dopóki ich nie wprowadzę w życie wiercą mi dziurę w brzuchu i nie dają być.
Niekiedy wystarczy założyć bluzę, o której istnieniu się już zapomniało, pomalować paznokcie na inny niż zazwyczaj kolor, wyjść z łóżka z drugiej strony niż każdego innego poranka.
Tak, czasem takie drobne zmiany wystarczają. Usypiają na chwilę potrzebę zmian i pozwalają przez jakiś czas normalnie funkcjonować. A mimo to, ta potrzeba zmiany dalej gdzieś tam drzemie i wystarczy niewielki impuls, żeby ją zbudzić.
Lubię ten moment, kiedy wraz z potrzebą zmian budzą się we mnie chęć do bycia i umiejętność cieszenia się. To dla mnie idealny czas. Moja głowa jest pełna pomysłów, inspiracji, myśli. Czasem aż muszę przysiąść na chwilę, aby te myśli uporządkować. Wiadomo, w myśl przysłowia, gdzie kucharek sześć..., kiedy jest ich za dużo ciężko cokolwiek zrobić.

Dzisiaj, zamiast jesieni, czuję wiosnę w powietrzu. Może to dzięki temu słońcu. Może to dzięki czemu innemu. W każdym razie, myślę, że na jesień będzie tu mnie trochę więcej. I może nie tylko tu. Po prostu będzie mnie więcej. Na pewno nie prześpię jesieni i zimy tym razem.

Czuję dzisiaj impresjonizm.

Claude Monet, Autumn on the seine at Argenteuil, 1873
Źródło


czwartek, 19 września 2013

Jak powinna wyglądać rewolucja?

Rewolucja. Każdy z nas ma swoje skojarzenia związane z tym pojęciem. Jednak jestem pewna, że to, co będzie wspólne dla naszych definicji, to takie słowa, jak znaczące zmiany zachodzące w stosunkowo krótkim czasie. Czy ktokolwiek z nas wyobraża sobie rewolucję taką, jaką zaproponował nam Mario Vargas Llosa?

Rewolucjonista. Każdy z nas ma swoje wymagania względem prawdziwego rewolucjonisty. Czy Alejandro Mayta spełniłby je chociaż po niewielkiej części? Czy nie byłby dla nas rozczarowujący jako rewolucjonista?

Mario Vargas Llosa wykreował postać Mayty w sposób zupełnie niezwykły. Poprzez mistrzowską narrację zapoznaje nas z człowiekiem o wielu twarzach. Można powiedzieć, ilu świadków wydarzeń, tylu Alejandrów. Dla każdego z nich był kimś innym.
Aby dać nam pełen obraz Mayty na kolejnych kartach powieści narrator spotyka osoby związane z nim w najróżniejszy sposób. Spotykamy jego współtowarzyszy partyjnych, matkę chrzestną, siostrę Vallejosa, byłą żonę Mayty... Ich wspomnienia przeplatają się, uzupełniają a czasem całkowicie wykluczają. Zamyka je osobiste spotkanie autora z Maytą. Jakie na nim zrobi wrażenie rewolucjonista? Czy te informacje, do których dotarł w trakcie rocznego śledztwa znajdą odzwierciedlenie w rzeczywistości? Czy ten starszy, zniszczony przez życie i pozbawiony ideałów mężczyzna, to naprawdę nasz Alejandro? Co takiego musiało się wydarzyć, że przestał wierzyć w rewolucję?

Alejandro Mayta to trockista, wierny członek RPR(T). Jego czas upływa na działaniach partyjnych, pisaniu artykułów dla „Głosu Robotniczego” a także kolportażu gazety. Co na pewno zadziwi czytelnika to skala działań partii. Czy wyobrażamy sobie dzisiaj partię składającą się z zaledwie kilku członków? W kluczowym dla siebie momencie Mayta spotyka młodego człowieka przepełnionego nie tylko rewolucyjnymi ideałami, ale przede wszystkim energią do działania. Ta energia, ta świeżość staje się odżywcza dla Mayty. Sprawia, że jego nadzieje na zmiany rodzą się na nowo, ale tym razem, w jego oczach, ich realizacja jest tuż na wyciągnięcie ręki.

Llosa nas czaruje kunsztem swojego warsztatu literackiego. Zabiera nas w podróż do Peru. Niespokojnego, pełnego zamieszek, brudnego. Czy Peru czasów Mayty wyglądało podobnie? Czy nastąpiły zmiany tak bardzo upragnione przez Maytę? Zmiany, dla których walczył i tak wiele poświęcił wraz z swoim przyjacielem Vallejosem. My, czytelnicy, zadajemy sobie pytanie: Jaki to miało sens, Mayta?

Zaczął marzyć. Jakie będzie Peru za kilka lat? Będzie pracowitym mrowiskiem, odbijającym w skali całego kraju atmosferę, jaka dzięki idealizmowi chłopców panowała w tej furgonetce. Tak jak oni teraz, czuć się będą wtedy chłopi, właściciele swojej ziemi, i robotnicy, właściciele swoich warsztatów pracy, i urzędnicy, świadomi tego, że służą całej społeczności, nie zaś imperialistom, milionerom czy też lokalnym kacykom lub partiom. Zniknie dyskryminacja i wyzysk, zniesione zostanie prawo dziedziczenia i w ten sposób położy się podwaliny pod równość wszystkich obywateli.1

Innym problemem, który autor umiejętnie wplata pomiędzy wiersze głównej historii o Alejandrze, jest sam proces literacki, dochodzenie do prawdy i kreowania bohatera. Wielokrotnie podkreśla, że powieść, którą właśnie tworzy ma być fikcją. Nie zdradzi nam prawdziwego imienia i nazwiska bohatera a wydarzenia tak pokręci, że nawet ci, którzy znają Maytę, nie będą wiedzieć, że to chodzi o niego. Jednak, i tak chce poznać prawdę, aby móc kłamać z wiedzą o prawdzie. Chce stworzyć raczej coś inspirowanego jego życiem. Nie chodzi o biografię, lecz o powieść. Jakąś bardzo luźną historię o tamtej epoce, środowisku Mayty i o sprawach, które się wtedy działy.2

Historia Alejandra Mayty to moje pierwsze spotkanie z twórczością Maria Vargas Llosy. I na pewno nie ostatnie. Chociaż na pierwszy rzut padło na książkę zaangażowaną politycznie, pisarz uwiódł mnie swoim prowadzeniem narracji. Tak, czasem nie miałam pojęcia, czy jestem w czasach Mayty, czy współczesnych narratorowi. Szczególnie na początku, jednak wraz z każdą stroną mój umysł przyzwyczajał się do tych zmian narracji i wraz z każdą stroną byłam coraz mocniej zaintrygowana akcją i związana z naszym komunistą.


Źródło




1Str. 254-255
2Str. 18

wtorek, 10 września 2013

Chcę ci tylko oddać twoje terytorium

Nie lubię rozmawiać o sztuce współczesnej. Wciąż unikam jej interpretacji. Być może trochę się jej boję. Albo po prostu nadal jej nie rozumiem. Moje uczucia względem niej są bliżej nieokreślone. Ni to chłodne, ni gorące. A jednak, ostatnio coraz częściej zaprząta moje myśli. Zaczynam zadawać sobie na jej temat pytania. Wiele z nich zakiełkowało w mojej głowie po wizycie, najpierw w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie a potem w krakowskim MOCAKU'u.  Zaskoczona jestem tym, jakie wrażenie zrobiły na mnie te miejsca. Przekraczając ich próg, poczułam jakbym w końcu odnalazła swoje miejsce na ziemi. Wszystko robiło na mnie ogromne wrażenie, zadziwiało i zmuszało do refleksji. Będąc w takich miejscach ogarnia mnie dziwnego rodzaju panika, że nie zdążę zobaczyć wszystkiego, że jakiś niezwykły szczegół umknie mojej uwadze. Wtedy staję w takiej galerii i w pierwszym momencie czuję się taka zagubiona, że nie mam pojęcia, w którą iść stronę. W takich chwilach mam ochotę powiedzieć: Rozdzielamy się! Ty idź w prawo, ja w lewo... Tak, wiem, totalne szaleństwo. Ale, czy komuś to przeszkadza?
Nie chcę opowiadać o tych dwóch miejscach jednocześnie. To, co je zdecydowanie łączyło, to bardzo przemyślana organizacja przestrzeni. Tym urzekły mnie najbardziej. I jeszcze jedno, bookstores. I tu, i tu, fantastycznie zaopatrzone. Przede wszystkim w książki o sztuce, oczywiście. Ale jakie książki o sztuce! Aż się w głowie może zakręcić od ilości zagranicznych wydawnictw. Bardzo żałuję, że tak niewiele z nich jest przetłumaczonych na język polskich a ceny anglojęzycznych są zatrważające. Teraz już przynajmniej wiem, gdzie ich szukać.

Źródło
Źródło


Jednym z moich odkryć tych szaleńczych wizyt jest Piotr Lutyński i jego Terytorium. Wchodząc do Galerii Alfa zupełnie nie wiedziałam czego się spodziewać.

Piotr Lutyński, co mnie pozytywnie zaskoczyło, urodził się w Tychach w 1962. Dla jego twórczości charakterystyczne jest łączenie sztuki abstrakcyjnej z naturą. W jego instalacjach zobaczymy przedmioty, które mogą nas zadziwić, począwszy od ptasich jaj, piór, wosku, drewna, martwych owadów a skończywszy na... żywych zwierzętach. Po Galerii Alfa chodziły kaczki :)



Wystawa jest efektem ciągłych poszukiwań metafizycznej furtki pomiędzy światami żywych i umarłych. Swój projekt artysta rozpoczął  performansem, podczas którego spacerował ulicami miasta z głową jelenia. Chciał przez to "przywrócić" mu jego dawne (zajęte przez człowieka) terytoria.
Odwiedzając Galerię znajdziecie się w pokoju, wypełnionym dźwiękiem i obrazem, zamieszkanym przez jelenia.

 




Dobra wiadomość jest taka, że wystawę możecie jeszcze zwiedzić do 29. września. We wtorki wstęp jest wolny, więc może warto spróbować, zobaczyć i przekonać się na własnej skórze, czy sztuka to tylko Rembrandt i Picasso?




poniedziałek, 2 września 2013

Back to home

Wróciłam. Torby leżą jeszcze nierozpakowane. Znowu siedzę przy swoim biurku, w swoim czerwonym pokoju, na swoim ukochanym krześle. Głowa wciąż pełna wrażeń. Próbuję sobie wszystko na nowo poukładać. Tutaj, gdzie póki co, jest mój dom. Trochę odwykłam od tego domowego rozgardiaszu, rozmów przy obiedzie, śmiechów w kuchni podczas gotowania, ale także od ciągłego zabiegania, kolejek do łazienki i małych siostrzanych humorków. Zauważam, że brakowało mi przez te ostatnie tygodnie przytulności, kontaktu z bliską osobą a przede wszystkim słów.
A mimo to, ten wyjazd był tym, czego w tamtym momencie potrzebowałam. Wróciłam odmieniona. Sama jestem zaskoczona zmianami, które we mnie nastąpiły. Może nie są one rażące dla otoczenia, ale dla mnie są bardzo widoczne. Teraz już się nie boję. Ani podejmować decyzji ani realizować swoich marzeń.
Czy jeszcze kilka miesięcy temu KTOŚ by przypuszczał, że tak świetnie sobie poradzę sama? Ja, która nie potrafiłam nawet zrobić zakupów dla siebie samej, nie myśląc o wszystkich wokół a na samą myśl o wyjściu samej z domu na spacer, dostawałam gęsiej skórki. Przez dwa miesiące pracowałam, zwiedzałam, oglądałam, poznawałam ludzi. Nieraz płakałam. Nieraz się zdziwiłam. Za to wiele razy się uśmiechałam, do człowieka, do sytuacji, obiektu, natury.
Tak, to był niezwykły czas. Chociaż, powrót do domu mnie również cieszy. Jeszcze kilka chwil i znowu będę się tutaj czuła, jak w domu.




















poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Mniej myśleć, więcej robić?

Biorąc pod uwagę ilość inspirujących miejsc i zjawisk, których jestem przez ostatnie tygodnie świadkiem, blog powinien pękać w szwach od interesujących bardziej lub mniej postów. A jednak, dzieje się zupełnie na odwrót. Nieraz będąc w jakimś niezwykłym miejscu, na jakieś fantastycznej wystawie bądź poznając któregoś z wspaniałych artystów, myślę sobie: Koniecznie muszę o tym napisać! A później zajmuję się szukaniem innych miejsc, wydarzeń, ludzi. A tutaj się nic nie dzieje. Tylko ciągle dopisuję tematy, które powinny się tutaj pojawiać. Kolejka, jak zwykle, spora...
Powinnam zdecydowanie więcej robić a mniej myśleć :)

Pozdrawiam!


środa, 21 sierpnia 2013


Jestem najszczęśliwszą osobą na świecie.
Niewiele jest mi potrzebne do szczęścia :)
Trochę dobrej sztuki i inspirującej atmosfery, czyli moje prywatne niebo na ziemi.
Pozdrawiam!

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Teoretycznie

Chociaż czytam wcale nie tak mało i chociaż nie jestem studentką od wczoraj, to nadal istnieją książki, podczas czytania których mózg się rozgrzewa do niebezpiecznych temperatur.
Połączone arkady, międzyfilarowe i międzyprzyporowe, wspierają jednorodny, szeroki mur z kamienia łamanego, który wyżej, ponad arkadami, staje się znacznie cieńszy zamieniając wątek na ceglany.
Niby nic takiego. Niby kilka linijek wcześniej bywały gorsze. Niby każde słowo oczywiste i znane. Jednak przy 22 stronie mam ochotę rzucić to wszystko i ruszyć w świat.
Nie będę wymieniała tytułu, co by nie robić antyreklamy. Praca beznadziejna. Chaotyczna. Do rana będę robić notatki, żeby coś mądrego z tego wyciągnąć. A do wieczora je układać, aby tworzyły logiczną całość. Tak jakby sam autor nie mógł tego zrobić. Mam nadzieję, że moja praca licencjacka nie będzie na tak wątpliwym poziomie. Czasem mi się marzy, aby znalazł się pewien mądry człowiek o szerokich zainteresowaniach i podjął na nowo badania nad pewnymi cennymi obiektami.

A tymczasem na ulicy Pijarskiej w Krakowie:


Dzisiaj nie ma wycieczek i niekończących się spacerów. Dzisiaj jest teoria i żmudne notatki. Czasem też trzeba.

sobota, 10 sierpnia 2013

Kraków nie zmienił wcale oblicza swego starego, jest, czym był, owym relikwiarzem na piersiach Polski, tylekroć na próżno malowanym, bo go ani ołówek Stroobanta, ani pióro Kremera, wielkiego artysty słowa, nie pochwyciło, tak całym a dziwnym, a osobliwie i po swojemu pięknym, jak on jest*

Codziennie rano otwierając oczy uświadamiam sobie, jak ten czas szybko leci. Ledwie była niedziela, a dzisiaj mamy już sobotni wieczór. I tak przeleciał cały miesiąc, jak mieszkam w Krakowie. Jeszcze niecały miesiąc i będę musiała wracać do domu. Póki co, nie za bardzo jestem w stanie sobie to wyobrazić. Obowiązki, obowiązki i obowiązki.

Po mojej aktywności tutaj można sądzić, że Kraków nie jest zbytnio inspirujący. Jednak, zapewniam Was Kochani, jest zupełnie przeciwnie. Jest tyle rzeczy, o których chciałabym Wam opowiedzieć, a mimo to, jakoś ciężko mi wieczorem usiąść spokojnie z kubkiem herbaty i coś tu stworzyć.

Przede wszystkim, nie trzeba być geniuszem, żeby na to wpaść, Kraków jest rajem dla historyka sztuki, tego przyszłego również. Mam tutaj wiele możliwości, począwszy od podziwiania architektury, zarówno tej średniowiecznej, jak i najnowszej a skończywszy na muzeach, których chyba nie sposób zliczyć.
Ostatnie upały nie pozwoliły mi tego dostatecznie wykorzystać. Chociaż trochę się tego nazbierało.

Dzisiaj, korzystając z tego przyjemnego ochłodzenia, spacerowałam cały dzień po Kazimierzu. Przy odrobinie cierpliwości pięknie i inspirująco. Na pierwszy rzut oka, sztuczna żydowskość i kicz. Mimo to, oczarował mnie klimat żydowskiej księgarni na ul. Józefa. Niesamowity wybór książek wydawnictwa Austeria (jak dla mnie ulubione wydawnictwo pod względem edycji, mają w sobie ich książki jakiś niezwykły klimat i zapach... dobrej książki) oraz, tutaj także duże zaskoczenie, wiele książek w wersji anglojęzycznej.
Tak, to takie typowe dla mnie, zaczynać opowiadać o miejscu od księgarni... a przecież Kazimierz to także Plac Wolnica z ratuszem, gdzie obecnie swoją siedzibę ma Muzeum Etnograficzne, Plac Nowy z pysznymi zapiekankami i targiem staroci i dosłownie wszystkiego innego, synagogi, począwszy od Starej, przekształconej obecnie w muzeum, skończywszy na działającej do dzisiaj synagodze Remuh. Uwagę zwracają również liczne restauracje w stylu żydowskim, ale dla mnie to raczej objaw wszechwładnej komercji i tej sztucznej żydowskości, o której wspominałam przed chwilą. Z kolei pozytywne wrażenie robią na mnie stare klimatyczne nazwy ulic: Estery, Izaaka, Jakuba, Józefa, Warszauera, Kupa.
Przed oczami mam nadal wielkie gotyckie kościoły: Bożego Ciała i św. Katarzyny. Krakowski gotyk robi na mnie ciągle wrażenie, tym bardziej, że jestem obecnie na etapie jego bliższego poznania.
Na zakończenie tej kazimierzowskiej  wyliczanki niech wspomnę jeszcze dwa barokowe kościoły: Paulinów na Skałce i  św. Trójcy. Ten Pauliński jest mi zdecydowanie bliższy a to ze względu na to, że spacerując nad Wisłą czasem tam zaglądam. Jest niezwykle bogatym źródłem ikonograficznym, o czym się przekonałam przygotowując kiedyś o nim referat na zajęcia z ikonografii.

Chciałabym Wam pokazać zdjęcia tych wszystkich miejsc, ale przez moje nieogarnięcie przydarzyła się rzecz okropna, otóż wraz ze śmieciami wyrzuciłam akumulatorek do aparatu i teraz pozostaje mi jedynie robić zdjęcia aparatem, co już nie jest w żaden sposób przyjemne.

Na jutro, korzystając z okazji, że w większości krakowskich muzeów można bezpłatnie zobaczyć wystawy stałe, mam już przygotowaną całkiem długą listę. Sztuka XX wieku w Gmach Głównym (co z tego, że widziałam ją chyba z 5 razy, jest tak ogromna, że nadal kręci mi się w głowie od nadmiaru eksponatów już przy drugiej sali), Sukiennice, Sztuka Starożytna, kamienica Szołayskich. Być może coś jeszcze?



*Józef Ignacy Kraszewski, Wycieczka do Krakowa, 1871


wtorek, 30 lipca 2013

Jako człowiek dobrze obeznany z moskiewskim życiem teatralnym, mogę zaręczyć, że ani takie teatry, ani tacy ludzie, jakich nieboszczyk opisał w swojej powieści, nigdy w rzeczywistości nie istnieli.*

Bułhakow. To nazwisko budzi we mnie wiele pozytywnych odczuć. Chociaż, poza Powieścią teatralną, przeczytałam dotychczas tylko Mistrza i Małgorzatę, to mogę spokojnie powiedzieć, uwielbiam każde jego słowo. Jest moim literackim Mistrzem. 

A jednak do Powieści teatralnej długo dojrzewałam. Zanim po nią sięgnęłam, przeleżała na półce dobry rok czasu. Kupiłam ją za symboliczną złotówkę w bibliotece w zeszłe wakacje, i tak sobie czekała.

Na pierwszy rzut oka jest to opowieść o Siergieju Leontjewiczu Maksudowie. Nie był on wybitnym pisarzem. Wręcz przeciwnie, z prawdziwym kunsztem pisarskim miał niewiele wspólnego. Mam wrażenie, że wszystko, co go w związku z jego literacką karierą spotkało, było dziełem dziwacznego przypadku. Przyznaję szczerze, że znając Mistrza i Małgorzatę, oczekiwałam momentami jakiegoś bardziej wyrafinowanego spisku, ale nic się takiego nie wydarzyło. Wygląda na to, że Maksudow miał takie „szczęście”. Najpierw, jakiś niezwykły wewnętrzny przymus „zmusił” go do napisania powieści. Fatalnej powieści. Nudnej, nabazgranej okropnym, prostym i mało wyrafinowanym językiem. A mimo to, miał ogromną nadzieję na jej wydanie. Czy nie jest tak z każdym pisarzem? Każdy przecież chce, aby jego dzieło zostało opublikowane, mało który tak naprawdę pisze do szuflady. Jednak to nie owa językowa fatalność stoi na przeszkodzie opublikowania powieści, ale... cenzura.
Znowu wewnętrzny przymus każe Maskudowi pisać. Tym razem na podstawie powieści powstaje sztuka teatralna. Być może jest równie słaba, jednak sztuką bardzo szybko zainteresował się Teatr Niezależny. Początkowo Maskudow jest zafascynowany teatrem, zachłannie chłonie jego atmosferę. Szybko zostaje sprowadzony na ziemię i poznaje brutalne prawa, którymi rządzi się teatralne życie. Ciągłe zmiany w sztuce, sprawiające, że sztuka przestaje być sztuką Maskudowa. Bo przecież, skoro najważniejsi aktorzy teatru są starszymi mężczyznami, to jak bohaterem sztuki może być młodzieniec? Co ma robić starszyzna? Ustąpić miejsca młodym? Zejść ze sceny? Iść na emeryturę i zająć się plewieniem ogródka? Jakże aktualne są dzisiaj te problemy, i to nawet nie tylko w kontekście teatru, ale naszej codzienności i ciągle wydłużającego się życia przeciętnego człowieka.
Tak więc, Maskudow szybko traci miłość do teatru. Powieść nie ma końca. Chociaż właściwie zakończeniem jest przedmowa Bułhakowa.

Bułhakow izoluje się od słów napisanych przez Maskudowa, narratora powieści. Podkreśla, że tylko dokonał niezbędnych poprawek w notatkach Maskudowa. Mimo to, uznajemy Powieść teatralną za powieść autobiograficzną. Problemy Bułhakowa z wydaniem jego powieści nie są żadną tajemnicą, jak również jego współpraca z Moskiewskim Teatrem Artystycznym.
Ciągle chodzi mi po głowie pytanie, dlaczego przedstawił siebie jako tak nieporadnego i beznadziejnego pisarza?
A zatem notatki Maksudowa są jedynie płodem jego wyobraźni. Dodajmy - chorej wyobraźni, Siergiej Leontjewicz cierpiał bowiem na chorobę, noszącą wielce niemiłą nazwę melancholii.*

Powieść teatralna, to książka, której czytanie, mimo braku dynamicznej akcji, jest niezwykłą przyjemnością, literacką ucztą. Wewnętrzne przemyślenia Maskudowa są mistrzostwem, nawet jeśli prowadzone są w nieco senny sposób. Pomiędzy wierszami poznajemy Bułhakowa i jego stosunek do literackiego i teatralnego świata i rzeczywistości, w której przyszło mu tworzyć. 


 * Michaił Bułkow, Powieść teatralna

wtorek, 23 lipca 2013

Kiedy spaceruję uliczkami Krakowa czuję się jakbym była cały czas zakochana. Czy tyle endorfin może być skutkiem po prostu bycia? Niektórzy pytają, czy jestem pierwszy raz w Krakowie. Nie, ale każdego dnia odkrywam coś nowego, zauważam nowe naczółki, gzymsy, kościelne szkarpy. Nawet okienne obramienia są piękne, jeśli tylko chce się to dostrzec.
Strasznie dużo emocji w tym moim byciu tutaj. I bardzo dużo mnie. Już dawno nie czułam, że wszystko jest tak bardzo zależne ode mnie i na wyciągnięcie ręki.
 

sobota, 20 lipca 2013

Słoneczniki

Uważam, że opisywanie książek należy rozpocząć tuż po zakończeniu czytania. Relacja jest wtedy świeża i łatwiej przychodzi jej napisanie. Jednak, jak już Wam o tym wspomniałam, nie dałam rady dotaszczyć jeszcze tej książki do Krakowa. Dzisiaj, wykorzystując swój jednodniowy pobyt w domu, próbuje coś tam o niej stworzyć. Już trochę zapomniałam o emocjach jakie towarzyszyły mi w czasie jej czytania. Czy nie jest to najlepsza opinia? Czy nie macie tak, że są książki, o których, gdy tylko sobie przypominacie, macie motyle w brzuchu? No właśnie... Są książki, które wywołują we mnie skojarzenia podobne do pierwszych pocałunków, tych nieśmiałych, kiedy te przysłowiowe motyle łaskoczą przyjemnie.
A książka, o której zaraz opowiem... Może po kolei?

Rozjarzone słoneczniki, które wyrwane z ziemi, uwięzione w glinianym dzbanku powinny być smutne i zapomniane. Nie były. Wiły się jak żywe, a ich żółty kolor był tak promienny, tak nieujarzmiony - och, że aż chciałam ich dotknąć, Chciałam przesunąć palcami po płótnie, poczuć jego szorstkość, każdą grudkę farby, każdy wir i maźnięcie. Musnąć pieszczotliwie każdą linię i wypukłość, naniesioną jego ręką, prześledzić błękitne litery jego imienia.

Źródło: lubimyczytac.pl
Bohater, którego dzieła znają chyba wszyscy. Możemy mieć kubek z jego słonecznikami. Ręcznik, poduszkę, talerz. Ja mam pudełko, które sama zrobiłam. Nieistotne.
Vincent van Gogh. Wszyscy dobrze znamy tego pana.
Historia, którą także znamy wszyscy. Vincent van Gogh wręcza swojej ukochanej prostytutce Racheli zawiniątko. Tak, to jego ucho.
Jednak dlaczego by tak wszystko upraszczać? Może prostytutka wcale nie była zwykłą prostytutką, ale kimś ważnym dla niego? Może nie bez powodu to akurat ucho Vincent podarował dziewczynie?
 
Słoneczniki Sheremy Bundrick to opowieść skupiająca się głównie na etapie życia artysty w Arles. Narracja dosyć interesująca, bo historię poznajemy oczami właśnie Racheli, owej prostytutki. Są to jakby jej wspomnienia.

Słoneczniki w tej opowieści są kluczowym obrazem. Przewijają się przez wiele stron. Wyjątkowe są dla naszej narratorki, Racheli, ponieważ kojarzą jej się z rodzinnymi stronami. Wyjątkowe są również dla Gauguin'a, o którym wiemy, że przez jakiś czas gościł w żółtym domu i być może to on stał się przyczyną, dla której van Gogh obciął sobie ucho.

Autorka podkreśla, że wszelkie postacie w tej książce są fikcyjnie. Myślę, że dobrze zrobiła pisząc to. Pamiętajmy, nie mamy w rękach biografii a jedynie opowieść inspirowaną życiem artysty. Wiele tutaj fikcji i sam Vincent jest postacią nieco fikcyjną. Przecież skąd wiemy jakby zareagował na te wydarzenia, które autorka wymyśliła?
Trochę mnie dziwi, że Sheremy Bundrick, jako historyk sztuki, zdecydowała się napisać tą opowieść. Jak już wspomniałam, w większości jest fikcją a poza tym wyszło tutaj trochę takie tkliwe romansidło.
Jednak jako historyk sztuki wykreowała wiele fantastycznych, chociaż krótkich, to niezwykle trafnych opisów dzieł van Gogha. Te opisy są pełne jakieś takiej czułości i intymności. Spoglądamy na znane nam od dawna obrazy, oczami kobiety, która kocha artystę. To jest zdecydowany plus tej powieści.
Plusem jest także to, co zawsze podkreślam, przy tego typu opowieściach, że pobudzają nas do szukania i zadania sobie pytania: Czy tak było naprawdę? Zaczynamy wtedy wertować inne książki i przeszukiwać internet, aby odnaleźć przynajmniej podstawowe informacje o bohaterze książki. Zdaję sobie sprawę, że istnieje także ryzyko, że nikt z osób, które przeczyta tą książkę, nie pomyśli nawet, że to fikcja i będzie żyła w przekonaniu, że ta romantyczna historia wydarzyła się naprawdę.

Jak już przed chwilą napisałam, jest to romantyczna historia. Dla mnie trochę wybielająca Vincenta, bardzo po ludzku traktująca jego chorobę.

Podsumowując, całkiem niezła opowiastka do poczytania w drodze do pracy albo na plaży. Jednak nie oczekujmy zbyt wiele. Momentami tkliwa tak bardzo jak się tylko da, momentami ekscytująca, a czasem po prostu może nas nieco nudzić.




środa, 10 lipca 2013

Notes prowansalski i inne radości

Przyjemny dzień. Kameralnie, bez nadmiernej słodyczy, bez sztucznych uśmiechów. Spokojnie, tak po prostu. Jakby to było takie normalne i przyjemne kończyć dwadzieścia dwa lata.
Był słonecznikowy tort, któremu nie zdążyłam zrobić zdjęcia zanim go zjedliśmy i piękny słonecznik w prezencie. Swoją drogą, skąd wiedział, że kocham słoneczniki?

Lubię otrzymywać prezenty. Nie chodzi mi tutaj o prezenty, jako pewne materialne i namacalne przedmioty świadczące o jakimś tam statusie obdarowującego (czasem bardziej niż obdarowanego), ale o podarunki przemyślane i od serca. Takie, które mówią, że obdarowujący nas zna bądź pragnie poznać. Zna nasze gusta, upodobania, marzenia... Lubię, gdy podarunki zaskakują i są osobiste. Takie najbardziej zapamiętuję. Pióro z Watermana, które cudownie służy mi do dziś. Gdy nim piszę, przypominam sobie swoją radość już na widok samej niebieskiej torebki i tą myśl, o tym, jaki skarb się tam chowa. Jest moją pamiątką. To był prezent od najważniejszych dla mnie osób. Nic nie musiałam mówić. Oni po prostu wiedzieli. Babcia zawsze wiedziała.
Równie zaskoczona byłam, gdy jakiś czas później od innej Ważnej Osoby dostałam do niego pompkę i kałamarz z atramentem w kolorze encre bleu. Chociaż dostałam w życiu wiele niezwykłych prezentów, trafionych i cudownych, to ten jest najbardziej mój. Może komuś się to wydawać błahe, ale dla mnie to było coś bardzo wyjątkowego, bardzo osobistego i wzruszającego.

Dzisiaj otrzymałam już kolejny kałamarz atramentu. W sumie jest to teraz jedna z tych rzeczy, która zawsze będzie stanowiła dla mnie miły podarunek. Jest taka lista rzeczy, która mnie zawsze ucieszy. Do niej należy właśnie atrament encre bleu.

Zaskoczona zostałam jednak czym innym. Słonecznikiem, to już wiadomo, ale stałam się posiadaczką Notesu Prowansalskiego. Jest wyjątkowy. Pięknie wydany, doskonałe fragmenty szkiców Adama Wodnickiego, zdjęcia prowansalskiej Francji, zapach... Ma zdumiewający zapach, świeżo drukowanej książki. A przecież to notes. Jeszcze nie wiem, jakie moje myśli są godne tak pięknej oprawy, ale myślę, że wkrótce znajdzie swoje zastosowanie. Cieszy mnie to, że w świecie wszechpanującego kiczu i takiej okropnej tandety, powstają przedmioty po prostu... piękne i pełne takiego czarującego klimatu, tym bardziej, jeśli jest to... notes.

Można pomyśleć, że coś ze mną nie tak. Bo przecież, ile radości może sprawić człowiekowi notes i kałamarz atramentu encre bleu? Jednak, nieskromnie przyznam, że lubię w sobie tą umiejętność cieszenia się takimi drobnostkami i ciągle staram się doszukiwać radości w tym, co mnie otacza.

Wszystkiego dobrego z okazji moich dwudziestych drugich urodzin!

(swoją drogą, nadal się czuję tak samo, jak wtedy kiedy miałam 17 lat, więc może czas stoi jednak w miejscu?)

sobota, 6 lipca 2013

Kraków

W Krakowie czuję się już jak w domu. Dobrze mi tam. Lubię ten moment kiedy wysiadam z autobusu, przedzieram się przez tunel, przed galerią skręcam, idę chwilę wzdłuż peronów i już jestem w zupełnie innej rzeczywistości.
Lubię także spędzać czas w redakcji. Nawet jeśli nie robię tam nie wiadomo jak ekscytujących rzeczy. Po prostu lubię tam przebywać. Chyba też coraz lepiej sobie radzę. Ostatnio z ust Pana Redaktora padła nawet pochwała. Zresztą panuje tu bardzo przyjemna atmosfera.
Lubię również tą chwilę, kiedy wychodzę z redakcji i kieruję się w stronę Wisły i spaceruję Bulwarem Rodła a następnie Czerwińskim. Aż do Paulinów. Wybieram wąskie uliczki, w które turyści się nie zapuszczają. Bez ulotkarzy i restauracyjnych zachęcaczy. Wbrew pozorom są jeszcze takie miejsca. Szczególnie na Kazimierzu.
Jeszcze są muzea. Tutaj też zdarzają się perełki. O jednej z nich chcę Wam opowiedzieć coś więcej, ale to dopiero, kiedy odeśpię tych kilka zwariowanych dni. Niezwykłe miejsce. Nie tylko dla miłośników sztuki, ale również tych, co kochają dobrą książkę.
Trzymajcie się ciepło!


sobota, 29 czerwca 2013

Chyba dałam radę. Skoro zaczynam od środy, znaczy, że nie było źle. W drodze nadrobię książkowe zaległości. W końcu znajdzie się czas na książki z półki, których jest całkiem sporo.
Przede wszystkim jednak, towarzystwo, w którym przyjdzie mi pracować przez najbliższe miesiące :)


Być może nie jest to jakieś niesamowite osiągnięcie, ale mimo wszystko cieszy.
Mnie w każdym razie bardzo cieszy.
Cieszy też to, że jest Ktoś kto jest z tego mojego małego sukcesu dumny.